To nie jest jeden z tych postów, które sprawdzam dziesiątki
razy przed publikacją. Choć ten blog zawsze był bardziej dla mnie niż dla
kogokolwiek innego, zazwyczaj jego zawartość serio była przeze mnie dokładnie
sprawdzana zanim cokolwiek się tu pojawiło. Teraz będzie autentyczniej. Chcę po
prostu zostawić tu to, co u mnie słychać, bez nadmiernej weryfikacji, czy to co
piszę ma sens. Bo w to lato działo się dużo, na tyle dużo, że chciałabym
wszystko szczegółowo zapamiętać, a zapewne to kwestia czasu, jak te wspomnienia
zaczną trochę blaknąć.
Nawet nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, że rzadko
kiedy byłam w domu w to lato. Serio, wracałam do domu z jednego miejsca, szłam
na rower albo na Magiczną, przepakowywałam się i znów wyruszałam gdzie indziej.
Zawsze chciałam mieć wakacje wypchane po brzegi i w końcu tak było. I miałam
momenty, gdzie zupełnie mi to nie pasowało, miałam też takie, gdzie pasowało mi
to całkowicie.
Wakacje upłynęły mi pod mottem „bardziej będę żałować tego,
czego nie zrobię, niż tego, co zrobię”. Więc robiłam rzeczy. To lato to
pierwszy w życiu carsharing z Łukaszem. To pierwszy lot paralotnią nad wodą. To
pierwszy w życiu skinny dipping z Suz. To niekomfortowe pocałunki, kaleczenie
języka francuskiego, proszenie randomów o zrobienie sobie ze mną zdjęcia, to
zwiedzenie większej ilości miejsc, niż bym przypuszczała, że uda mi się
zwiedzić. Tak więc, to lato to Włochy, Monako, Grecja, Francja, Austria, no i
polskie miasta. To jedzenie bagietek z hummusem i croissantów. I w ogóle za
dużo pieczywa. To tęsknota za Kubą i za Łukaszem, za Martą i za Jankiem.
Tęsknota naturalna, ale na tyle silna, że czasem serio miałam łzy w oczach. To,
co było strasznie fajne w to lato, to to, że każde z nas podróżowało, ale w
swoje miejsca, a i tak zawsze wiedzieliśmy, co u nas nawzajem słychać, choć w
tak różnych miejscach Europy. Ba, sam ten post powstaje w pociągu z Wiednia do
Warszawy. To lato to wzruszenie, kiedy mama odpisywała mi „Ja ciebie też”. To
lato to samotność, ale nie osamotnienie. To gra w Tag500pytań w pociągu. To
jeżdżenie rowerem, gdziekolwiek miałam taką możliwość. To ucieczka kotów mojej
host mamy z Nicei i ganianie za nimi po całym bloku tylko po to, żeby pod
koniec zobaczyć, że siedziały pod stołem. To wieczór na trampolinie, kiedy
pijana ze szczęścia patrzyłam na moich przyjaciół. To lato to godziny
przepracowane w EFie, czując, że pracuję na coś dużego, na tyle dużego, że
chyba to jeszcze do mnie nie dociera. To podejmowanie decyzji odnośnie
przyszłego roku, z zerową pewnością, czy są dobre, ale napawają mnie
ekscytacją. To siedzenie w pociągu do Poznania i odszyfrowywanie listu Frania. To
lato to Kacper Świerk. To lato to losowy naleśnik w Manekinie challenge. To
lato to pełnia doświadczeń, z których tak wiele zasługuje na oddzielne akapity,
że aż psują moją koncepcję tego, że ten post realnie miał być krótki.
Dziwnie myśleć, że nigdy nie będę młodsza, niż jestem teraz.
Nie chcę dorastać, bardzo nie chcę, ale jednocześnie osiemnaste urodziny były
moimi najlepszymi urodzinami. To brzmi strasznie egoistycznie, ale świętowałam
je podwójnie, bo zarówno na początku wakacji, jak i na ich końcu. Z tym, że raz
świętowanie ich było dla mnie niespodzianką, a raz to ja wyprawiłam imprezę. I
było miło, i za pierwszym razem, i za drugim. Ba, żeby tylko miło. Mam
najfajniejszych przyjaciół na świecie. Czaicie, że dzięki nim wracam do
Brighton? Do Brighton!
Wakacje to chyba czas w roku, w którym najczęściej czuję się
samozrealizowana. Mam czas myśleć o rzeczach i mam czas je robić. Tak było trzy
lata temu, kiedy zaczęłam prowadzić tego bloga, tak było też dwa lata temu,
kiedy pojechałam do Brighton. A chyba nie ma drugiego uczucia, które bym lubiła
tak bardzo, jak satysfakcja wiedząc, że się realizuję. Rok temu pod koniec lata
tego nie czułam. To było dobre lato, ale bardzo rekreacyjne. Aż za bardzo. W
tym roku z dumą mogę przyznać, że nie mogłabym być bardziej zrealizowana.
Zobaczyłam miejsca. Szkoliłam francuski, i to tak porządnie. Poznawałam ludzi,
ale przede wszystkim czuję, że po raz kolejny całe lato poznawałam siebie.
Wypychałam się ze strefy komfortu, obserwowałam własne niezręczności, starałam
się doceniać małe sukcesy. Wow, ten blog to serio wielkie life positivity
gadanie. Nie mogę wiele poradzić na to, że chcę tu wracać w momentach, w
których jest u mnie tak dobrze. Po prostu miło mi te myśli gdzieś trzymać. Muszę
się nauczyć wracać tu też wtedy, kiedy u mnie gorzej.
Mój pociąg zatrzymał się właśnie w Katowicach. To już jakaś
dziewiąta godzina drogi i nie mogę się doczekać, żeby być w Warszawie. Kocham
podróże, ale jestem strasznie podekscytowana na powrót do domu. Chcę już napić
się herbaty przy naszym stole i zasnąć we własnej pościeli. Zaklimatyzowałam
się z myślą, że wracam do szkoły prosto na sprawdzian z matematyki, a zaraz po
nim na sprawdzian z historii. Cieszę się, że po prawie trzech miesiącach będę
mogła zjeść z Bójcą w bufecie, o dziwo cieszę się na powrót do rutyny.
Zobaczymy, jak długo to potrwa, bo nie wykluczam, że za tydzień mi się odechce.
Oj, oby było bezboleśnie.
Do następnego xxx